NA ANTENIE: GIRLFRIEND IN A COMA/THE SMITHS
Studio nagrań Ogłoszenia BIP Cennik
 

Blue & Lonesome - THE ROLLING STONES

Publikacja: 07.01.2017 g.12:32  Aktualizacja: 09.01.2017 g.12:36
Poznań
The Beatles i The Rolling Stones – dwie strony tej samej monety, lustrzane odbicia muzycznych światów. Ying i Yang muzyki popularnej.
StonesBlueandLonesome - Rolling Stones
/ Fot. Rolling Stones

Tak w każdym razie utarło się sądzić. Do tradycji melomanów należy zresztą zadanie pytania: „kogo wolisz?” – a nie możesz lubić i „Bitlesów” i „Stonsów” w równym stopniu. Z jakichś względów niektórzy uważają, że w naturze taka sytuacja po prostu się nie zdarza.

Chociaż w samym pytaniu na pozór nic skomplikowanego nie ma to ja do dzisiaj nie znam odpowiedzi - bo jak tu porównywać dwie, równie odrębne, stylistyki? Z jednej strony mamy bowiem do czynienia z kunsztownym rockiem przyprószonym inteligentną psychodelą a z drugiej z pierwotnym bluesem przepełnionym elektryzującą prostotą wyrażanych emocji. Wybór między The Beatles i The Rolling Stones (skoro już musimy wybierać) to wybór między dwoma odrębnymi muzycznymi wrażliwościami i, równocześnie, między dwoma różnymi stylami życia.

Rozumiem jednak oczywiście, skąd takie porównania się wzięły. Początkowe działania marketingowe, podejmowane u progu wielkiej kariery zespołu, kazały managementowi budować wizerunek The Rolling Stones jako „anty-Beatlesów”. Każdy przyzna, że The Rolling Stones zawsze wyglądali na bardziej niegrzecznych i emanujących jasno wyrażaną seksualnością. Mieli zresztą już w pierwotnych założeniach stanowić jedynie słuszny wybór dla wszystkich buntowników i niespokojnych dusz nawiedzających po zmroku wszelakie kluby przemysłowej Anglii. The Rolling Stones byli mroczną, wyuzdaną i bezkompromisową odpowiedzią na delikatnych i radośnie uśmiechniętych prekursorów British Invasion. A jednak pozory mylą.

Lemmy Kilmister zauważył kiedyś, że The Rolling Stones, wbrew obiegowej opinii, byli ułożonymi chłopcami z dobrych domów – oczywiście przenieśli się do Londynu, gdzie „dla sztuki” przymierali głodem, ale był to ich własny, nieprzymuszony wybór. W odwodzie zawsze otwarte pozostawało wyjście awaryjne w postaci dobrze sytuowanych rodzin i ich wsparcia. Babcia Richardsa pełniła na przykład stanowisko burmistrza gminy municypalnej Walthamstow.

Mick Jagger wywodził się z rodziny szanowanych nauczycieli zasilających wysokie rejony angielskiej klasy średniej. Obu artystom bliscy w większym stopniu ułatwiali rozpoczęcie kariery muzycznej, niż stanowili dla niej przeszkodę. Za to The Beatles życie nie raz doświadczyło zanim wstrząsnęli muzycznym establishmentem. Byli twardzi, bo tego wymagało od nich życie w portowym Liverpoolu. Potrafili walczyć o swoje, bo bez tego nie pokonali by przeszkód, jakie pojawiały się na ich drodze.

The Rolling Stones twardzi nie byli – bo po prostu nie było takiej potrzeby. To, co obie grupy łączy, to fakt, że tworzący je muzycy byli wszyscy niewiarygodnie utalentowani. The Rolling Stones dowody temu dają zresztą do dzisiaj.

Nie ulega wątpliwości, że o ile nie ma drugiego takiego zespołu jak The Beatles to nie ma również żadnej grupy, którą wypada zrównać z The Rolling Stones. Oczywiście, można powiedzieć, że od trzydziestu lat nagrywają ciągle tą samą piosenkę. Uważam jednak, że jest to opina bardzo powierzchowna. Wystarczy włączyć na słuchawkach „Exile On Main St.” Następnie, na przykład, „Sticky Fingers” i genialny, chociaż niedoceniany „Aftermath”. Stonesi wciąż potrafią powrócić do pierwotnych emocji, tak pięknie wyrażanych przez amerykańskich bluesmenów, od których zresztą czerpali inspiracje. I nie chodzi wcale o najbardziej znane utwory pokroju „(I Can’t Get No) Satisfaction czy „Start Me Up”.

Warto wsłuchać się w kompozycje, które przypadkowi odbiorcy (czekający na kolejną „Angie”) kwitują przyciskiem „skip” na odtwarzaczu. Oczywiście, dobre utwory to jedno, a styl życia artystów to sprawa całkowicie odrębna. O The Rolling Stones wielokrotnie mówiło się w kontekście dalekim od spraw typowo muzycznych. Zresztą trzeba przyznać, że winni są temu sami artyści, którzy w dużej mierze na własne życzenie, stali się pożywką dla mediów czekających na sensację.

To nie narkotyki determinowały jednak losy zespołu i nie przez ich pryzmat powinniśmy postrzegać The Rolling Stones. Za najlepszy dowód niech posłuży fakt, że teraz, w roku 2016 po tylu latach od założenia zespołu cieszymy się kolejną płytą legend blues rocka. Płyta „Blue and Lonsome” zapowiadana była jako wielki powrót zespołu do muzycznych korzeni, zwrot w kierunku prostoty i feelingu z którym zawsze kojarzyliśmy Stonesów. Nie mogło zresztą być inaczej, jako że tym razem muzycy postanowili oddać hołd wielkim Twórcom z przeszłości, między innymi Howlin’ Wolfowi, Willemu Dixonowi czy Little Walterowi.

Album przygotowany został podczas krótkiej, trzydniowej sesji w Londynie – Keith Richards i Mick Jagger zdecydowali się również na wyprodukowanie całości. W niektórych nagraniach wspierał ich sam Eric Clapton, dzieląc się swym talentem w utworach „I Can’t Quit You Baby” Williego Dixona i „Everybody Knows About My Good Thing". Jaki jest efekt? Doskonały. Zresztą inny być po prostu nie mógł. I chociaż udział Claptona w nagraniach można uznać za przysłowiową „wisienkę na torcie” to nie on decyduje o gęstym klimacie nagrań.

Wiele potrzeba samozaparcia aby popsuć tak klasyczne utwory jak „Just Your Fool” Buddy’ego Johnsona czy „Little Rain” Jimmy’iego Reeda. Gdy jednak interpretują je Stonesi to jakiekolwiek niedopatrzenia, uchybienia czy braki nie są po prostu możliwe. Oczywiście szkoda, że nie mamy do czynienia z nowym premierowym materiałem legend brytyjskiego bluesa. Na taki materiał przyjdzie nam jeszcze poczekać. Tymczasem wsłuchajmy się w kawał historii odegranej przez prawdziwych profesorów.

JAKUB KOZŁOWSKI

http://radiopoznan.fm/n/6KH35X
KOMENTARZE 0